Wietnam
Wietnam … Najlepsze z podróży to te, na które decydujemy się pod wpływem impulsu. Te planowane też są fajne, jednak niespodzianka i nagła decyzja ma coś, co czyni podróż prawdziwym odkryciem. Tak było tym razem. Pretekstem był LOT, który w świetnej cenie otworzył loty do Hanoi. Nie było czasu na planowanie. Ciach i już. No nie całkiem, bo szaleńcza jazda samochodem do Warszawy w zadymce śnieżnej… Extremalne!
Kilkanaście godzin, Azja w poprzek i już Wietnam. Trzeba się spieszyć, więc wsiadamy do busa i jedziemy do centrum. Szybki przypadkowy hotelik na jedną noc i nareszcie rest. Rano budzi nas Azja! Najlepiej porównać to, co dzieje się na ulicy do wielkiego mrowiska, czy ula. Dla Europejczyka początkowo to totalny chaos. Nieprzerwana rzeka motocykli i rowerów, potok ludzi, szum i wszechobecny handel….koszmar! Koszmar? Nie, jeżeli ktokolwiek pomieszka w Hanoi z tydzień zrozumie, że to miasto to genialnie funkcjonujący i samoregulujący się mechanizm. Nie ma w nim ani joty przypadkowości. Wszystko i wszyscy mają tu swoje miejsce, przeważnie niezmienne od setek lat. Ale od początku. Znaleźliśmy nowy rewelacyjny hotelik za 20$ za pokój z kolonialnymi meblami klimą i komputerem w pokoju – wypas. Teraz można działać. Najpierw tydzień w Hanoi, potem Halong z rejsem i na koniec granica wietnamsko-chińska i do niedawno zamknięte wioski czarnych i czerwonych Homongów. Niestety, zabrakło czasu na środkowy i południowy Wietnam, bo czeka Kambodża via Laos.
Hanoi
Spacerujemy wokół centralnego, malowniczego jeziora Hoan Kiem. Jak co dzień tłumy. A to emeryci ćwiczący w piżamach, a to pary młodożeńców, które w asyście fotografów i wizażystek demonstrują swoje uczucie na tle mętnego stawu. Nagle niedaleko robi się ogromne zbiegowisko na brzegu. Pierwsza myśl, ktoś wpadł o wody i reszta zakłada się, kiedy go ta zielona ciecz zabije. Ale nie, sprawa jest poważniejsza. Nagle z toni wypływa potwór. Poważnie! Ogromny, większy jak te z Galapagos ŻÓŁW. Ale to nie jest zwykły żółw. Jest magiczny, nierealny i nie powinno go tu być od 1000 lat. Wprawdzie legenda mówi, że w XV wieku szlachcic Le Loi dostał magiczny miecz od niebiańskiego żółwia z tego jeziora żeby walczyć o Wietnam z Chinami. Jak już wygrał, żółw upomniał się u cesarza o miecz. A Ten, potem postawił ku jego czci świątynię na wysepce (stoi do dziś), ale to przecież legenda. A tu proszę stoimy a ten żółw płynie realnie ogromny, ludzie szaleją (zobaczenie go szczęście przynosi, albo śmierć przywódcy…zresztą często to to samo) i nawet nastrój udziela się niepochamowanej rzece motocyklisto-rowerów, które stają i blokują cały ruch w Hanoi, chyba na tydzień. My to mamy szczęście….Zwykły spacer a tu objawienie legendy….
Ha Long
Ktoś, kto nie widział, co i jak w Wietnamie wozi się po „autostradzie” biegnącej do portowego miasta Hon Gai, ten nigdy nie uwierzy. To jak w wierszyku Brzechwy…widziano nawet osła, którego mrówka niosła…My, widzieliśmy żywego…konia, którego wieziono na motorowerze… No i kto to przebije? O świniach, kurach i tonach wszelakich produktów + rodzina na motorkach nie wspominając. Ale cała ta droga to i tak nic w porównaniu do tego, czym jest zatoka Halong. Po zaokrętowaniu się na statek rodem z filmu „Piraci z Karaibów”, a właściwie raczej „Sandokana ” (jeju, kto to jeszcze pamięta), wypływamy na morze.
Właściwie to nie morze, a zatoka, w której podobno w zamierzchłej przeszłości wylądował smok i wszystkie wyspy zatoki to wystające łuski z jego grzbietu…. To magiczne miejsce, atmosfera jest nieprawdopodobna. Wapienne skały wynurzające się z błękitnej wody skrzypiące poszycie statku, kolory i cisza…. zachód słońca, po którym przychodzi najpiękniejsza z nocy.
Noc na pokładzie statku, na środku zatoki. Światła innych żaglowców i odbijające się w wodzie gwiazdy, tak jasne, że widać cienie skał wokoło. A do tego wszystkiego jeszcze cicha muzyka grana na żywo. Rano zakupy na bajecznie kolorowym, pływającym targu na łodziach i zwiedzanie jaskiń piratów oraz kajakowa wycieczka wśród ogromnych żaglowych wycieczkowców rodem z średniowiecznych Indochin…Mało jest takich miejsc…
Sapa
Wietnam i 333 km pociągiem, który robi ten dystans w jakieś 10 godzin (a minimum 8) to nie jest rekord świata… Na szczęście mamy kuszetki. Lądujemy na granicy z Chinami w Lao Cai i dalej pniemy się pod górę w rozklekotanym busiku, który ledwo dyszy. To już góry. I to nie byle, jakie, bo do całkiem niedawna niedostępne dla turystów. Tereny są zamieszkiwane przez plemiona czarnych i czerwonych Homongów, które od kilku tysięcy lat żyją właściwie bez zmian i znaczącego wpływu cywilizacji.
Po rejestracji w hoteliku dostajemy personalnego przewodnika, w postaci dziewczynki Miji, która wygląda na 13 lat a ma 24. Będzie tłumaczyła nam zwyczaje i niuanse tutejszego życia. Jutro start trekkingu, a na razie regenerujemy zmarznięte kości w podgrzewanych łóżkach. Z rana start wędrówki i na początek brnąc wśród bambusów docieramy do wodospadu spadającego na cudowne jadeitowe skały. Potem poprzez pola ryżowe i tony błota, odwiedzamy kilka wiosek wśród malowniczych i zasnutych mgłą gór. Widzimy przemyślne systemy irygacyjne z rur bambusowych, młoty wodne i proces wyrobu materiałów z włókien marihuany. Widzimy….jak nowoczesna cywilizacja jest tu absolutnie zbędna. Że, właściwie nie jest potrzebna nikomu do niczego. Tu wystarczy fioletowa farba, żeby wśród ogromnego stada gęsi od razu odnaleźć swoje (a że wyglądają głupio…dla kogo? Nie dla nich), wystarczy szaman i tradycja żeby te małe odizolowane społeczności mogły przetrwać i żyć w zgodzie z naturą. To była wspaniała podróż w czasie, pokazująca jak bardzo współczesna cywilizacja zubaża nasze pojmowanie świata, jak jest zbędna!
I najgorsze jest to, że z jednej strony jesteśmy szczęśliwi żyjąc w naszym wygodnym świecie, a z drugiej widzimy bardzo wyraźnie jak bardzo ich życie jest prawdziwe i głębokie, że nasze takie nigdy nie będzie. Wietnam jest rewelacyjny !